Niedługo wybieram się w kolejną małą podróż do Francji, a zdałam sobie sprawę, że nie dokończyłam opisu poprzedniego wyjazdu. A wiele szczegółów mi umyka z czasem. Dlatego żeby mieć pamiątkę opisuję, a może i komuś to chwilkę umili :) Szczególnie, że długo wyczekiwany przez wiele osób długi weekend nie rozpieszcza pogodą.
W Nantes zatrzymałyśmy się u Rysia, znajomego Joli, który mieszka tam od wielu lat, jest artystą plastykiem i przede wszystkim bardzo miłym i otwartym człowiekiem. Jego żona Helene jest Francuzką i jak się okazało również robi na drutach. Pokazała mi przepiękny sweter, który zrobiła, a ja ofiarowałam jej moteczek na szal, który całkiem przypadkiem miałam ze sobą :) Moteczek, nie szal. Podjęła nas przepysznym deserem, jednym z najlepszych jakie jadłam, a i wyglądał znakomicie!
W czwartek rano zabrali nas na targ do Nantes. Można tam oszaleć! Ten targ jest tylko raz w tygodniu, ściąga wielu lokalnych producentów i każdy, kto lubi gotować, albo chociaż jeść znajdzie tam wiele wspaniałości. Zaczynając od warzyw, przez smakowicie wyglądające sery, wędliny, ryby i owoce morza, pieczywo, ciasta, a na winach kończąc. Włóczki też były, ale akurat takie sobie, no ale ja jestem wybredna bardzo :) Zdjęć dużo, ale to wszystko zrobiło na mnie ogromne wrażenie!
Wśród różnych zakupów na obiad i kolację, było oczywiście wino. Sprzedawane z wozu na kółkach, regionalne, bez chemii - "sans sulfates", z winogron ręcznie zbieranych itd, długo by wymieniać zalety. Helene długo rozmawiała z bardzo miłym sprzedającym, który tłumaczył jej niuanse smakowe swoich produktów. Dużo miałam uciechy słuchając tej rozmowy, większość zrozumiałam, nic nie powtórzę, bo to zbyt subtelne jak dla mnie było. Ale wino wybrałam. Miało ładną etykietkę i cenę jeszcze do przełknięcia, biorąc pod uwagę okazję.
Helene kupiła także ryby, świeże szprotki i sporego morszczuka. Jak się okazało morszczuk był zestresowany, bo łapany w sieć, a to ma rzekomo wpływ na mięso... Przyszło by komuś pytać w jaki sposób była złowiona ryba? Takie właśnie Francuzów rozmowy w dzień targowy. Fantastyczne!
Kolacja była przepyszna - morszczuk w sosie maślanym, do tego sałata, młode ziemniaczki albo ryż. No i wino! Okazało się znakomite! Bardzo delikatne, nigdy takiego nie piłam, warto było zdecydowanie je kupić, żeby spróbować i tęsknić za jego smakiem.
Jak się okazuje jedną z większych atrakcji w Nantes są Les Machines d'ile. To niezwykłe konstrukcje mechaniczne przedstawiające różne zwierzęta. Przyciągają turystów, a mi przypominały machiny z filmu "Bardzo dziki zachód". Udało nam się kupić bilety na przejażdżkę na wielkim słoniu. Czułam się trochę jak małe dziecko, choć prawdę mówiąc słoń jest dużo ciekawszy do oglądania z boku, kiedy majestatycznie przechadza się po placu. Więcej o tych maszynach można poczytać i zobaczyć zdjęcia TUTAJ.
O samym Nantes wiele powiedzieć nie mogę. Miasto ładne, przestronne, z piękną katedrą i zamkiem. Niestety troszkę się deszcz rozpadał i pokrzyżował nam plany związane ze zwiedzaniem.
Kolejny dzień to dalsza podróż. Po drodze znowu zameczki w małych miasteczkach. Powoli się do nich przyzwyczajamy, że tak powiem i już nie stajemy przy każdym, bo czas się kurczy. Na dłużej zatrzymujemy się w Carnac, jednym z najbardziej znanych w Bretanii miejsc, dzięki menhirom czyli kamiennym blokom zgromadzonym tam w niezwykłej ilości kilku tysięcy. Ich pochodzenie jest źródłem wielu teorii, mają kilka tysięcy lat i warto o nich poczytać, choćby w internecie. Mnie to miejsce zaciekawiło, ale nie zachwyciło. Widocznie megality nie są moją pasją. Warto jednak było zobaczyć :)
W Nantes zatrzymałyśmy się u Rysia, znajomego Joli, który mieszka tam od wielu lat, jest artystą plastykiem i przede wszystkim bardzo miłym i otwartym człowiekiem. Jego żona Helene jest Francuzką i jak się okazało również robi na drutach. Pokazała mi przepiękny sweter, który zrobiła, a ja ofiarowałam jej moteczek na szal, który całkiem przypadkiem miałam ze sobą :) Moteczek, nie szal. Podjęła nas przepysznym deserem, jednym z najlepszych jakie jadłam, a i wyglądał znakomicie!
W czwartek rano zabrali nas na targ do Nantes. Można tam oszaleć! Ten targ jest tylko raz w tygodniu, ściąga wielu lokalnych producentów i każdy, kto lubi gotować, albo chociaż jeść znajdzie tam wiele wspaniałości. Zaczynając od warzyw, przez smakowicie wyglądające sery, wędliny, ryby i owoce morza, pieczywo, ciasta, a na winach kończąc. Włóczki też były, ale akurat takie sobie, no ale ja jestem wybredna bardzo :) Zdjęć dużo, ale to wszystko zrobiło na mnie ogromne wrażenie!
Kolacja była przepyszna - morszczuk w sosie maślanym, do tego sałata, młode ziemniaczki albo ryż. No i wino! Okazało się znakomite! Bardzo delikatne, nigdy takiego nie piłam, warto było zdecydowanie je kupić, żeby spróbować i tęsknić za jego smakiem.
Jak się okazuje jedną z większych atrakcji w Nantes są Les Machines d'ile. To niezwykłe konstrukcje mechaniczne przedstawiające różne zwierzęta. Przyciągają turystów, a mi przypominały machiny z filmu "Bardzo dziki zachód". Udało nam się kupić bilety na przejażdżkę na wielkim słoniu. Czułam się trochę jak małe dziecko, choć prawdę mówiąc słoń jest dużo ciekawszy do oglądania z boku, kiedy majestatycznie przechadza się po placu. Więcej o tych maszynach można poczytać i zobaczyć zdjęcia TUTAJ.
A resztę opiszę jeszcze w kolejnym poście :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz