poniedziałek, 22 maja 2017

Aniversario u św. Michała

Kto myślał, że o Francji już nie będzie, jest w błędzie. Nie po to jechałam taki kawał drogi i nie po to oglądałam te wszystkie cudności, żeby wspomnieniami się nie podzielić :) Pewnie jeszcze ze dwa posty trzeba będzie napisać :)


Pisałam już w poprzednim poście, że moim marzeniem było Mont Saint Michel, czyli niezwykła wyspa położona 2 km od brzegu, z przepięknym średniowiecznym opactwem i położonym u jego stóp miasteczkiem. Czytałam wcześniej o przypływach i odpływach, które oddzielają tę wyspę od lądu, no i w końcu ujrzałam to cudo na własne oczy! Z daleka jakby wystawało z kompletnie płaskiej ziemi!


Do samej wyspy samochodem turysta dojechać nie może, ale wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane. W końcu to po Paryżu podobno najczęściej odwiedzane miejsce we Francji. Samochód zostawia się na ogromnym parkingu (płatnym, ale po 19 już jest za darmo) i stamtąd dojeżdża specjalnymi autobusami (za darmo), które kursują bardzo często lub idzie się na piechotkę. Po wyjściu wszyscy natychmiast chwytają za aparaty fotograficzne i robią sobie zdjęcia :) Może być selfi!


Po pierwszym zachwycie i obfotografowaniu, możemy w końcu się rozglądnąć i podejść bliżej, by w końcu wejść do tego małego miasteczka u stóp opactwa, o wąziutkich uliczkach, pełnych oczywiście ludzi, których na szczęście o tej porze roku było chyba troszkę mniej, niż się obawiałam. Mniej, nie znaczy mało. Rocznie podobno przewija się tam około 3 mln osób!

 
Następnie nie ulegając pokusie zaglądania do licznych sklepików z pamiątkami, wspinamy się coraz wyżej po schodach, by wejść na pierwsze tarasy widokowe. A widoki już są piękne, a to dopiero zapowiedź tego, co czeka nas wyżej :)



Kupujemy bilet (9,50 Euro), pobieramy króciutki informator - może być po polsku! i idziemy dalej w górę, w tłumie turystów.


Po przejściu na jeszcze wyższy poziom łapiemy oddech i widzimy, że zbliża się kolejna wycieczka i nie będziemy samotnie kontemplować widoków z góry. Tym razem grupa japońskich turystów, głównie starszych. Myślę sobie, że to dla nich wcale nie takie proste wejść po tych schodach na górę. Swoją drogą, to widziałam też ludzi z małymi dziećmi w wózkach, to kompletnie bez sensu, odradzam. Albo nosidełko, albo nosić po prostu, albo poczekać ze zwiedzaniem, aż dziecko będzie na tyle duże, że wejdzie samo.



Na górze, walcząc z wiatrem, który wcale nie chce współpracować, wykonujemy małą sesję fotograficzną,  między innymi robiąc zdjęcia chusty, która specjalnie po to pojechała ze mną do Francji, by zostać zaprezentowana ogółowi :) Bardzo się zresztą przydała!




Chustę zrobiłam z dwóch motków Sock Malabrigo w kolorze Aniversario, wykończyłam Cascade Heritage Silk. Robiona całkiem prosto, bez żadnych wzorów, a jedyną jej ozdobą są frędzle. Jak je zrobić pokazywałam na filmiku e-dziewiarki, który można zobaczyć tutaj KLIK. Kolor Aniversario jest, że tak powiem nieprzewidywalny! Rok temu robiłam z tej włóczki sweterek KLIK. Jak widać tamto farbowanie było zupełnie inne, miało w sobie ciemne fiolety i pojawiały się w niej odcienie żółte, a tutaj to zdecydowanie fuksja i fiolety. Co więcej, oba wykorzystane motki były z jednej partii farbowania, ale również różniły się między sobą. Zmieniałam motki co dwa rzędy i powstały paseczki :) Trzeba sobie radzić.

Jeszcze kilka widoków z góry, bo oczu oderwać nie mogłam od tej pozbawionej w tym monecie morza przestrzeni.



Te malutkie kropeczki, które widać na powyższym zdjęciu, to ludzie chodzący po dnie morza. Sporo było takich grupek, brodzących w jakby nie było błocie. Zastanawiałam się, o co z tym spacerowaniem chodzi, czy to jakiś rytuał czy po prostu przyjemność. Może następnym razem i ja spróbuję, żeby się przekonać.




Postanawiamy wrócić jeszcze wieczorem, żeby zobaczyć przypływ oraz wyspę w podświetleniu. Niestety mimo ustalenia wg pokazanej nam w jednej z kawiarni rozpiski godzin pływów, kiedy przyjeżdżamy z powrotem woda już jest i tym razem nikt tu już wokół wyspy nie spaceruje. Mimo wszystko podoba nam się bardzo. Ten przypływ nie jest ogromny, ale jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądał jeden z największych, to polecam filmik z 2015 roku. Pokazany tu przypływ był największy od 18 wówczas lat! KLIK I jeszcze tu cudny filmik KLIK Fantastyczne zjawisko, ale trzeba uważać, bywa niebezpieczne bardzo. Na czym polega zjawisko pływów, ja nie wyjaśnię, bo jako córka geografa i kartografa, nie mam wiedzy ofkors. Ale w internecie znajdzie się mnóstwo informacji dla dociekliwych.


Ludzi w miasteczku jeszcze troszkę się kręci, ale kawiarnie i restauracje zamykają o 20, więc choć nas to dziwi, nie ma mowy o zjedzeniu czegokolwiek. To całkiem zresztą osobny temat, może coś jeszcze o gastronomii napiszę :) Dzień dobiega końca, nawet mewy idą chyba powoli spać :)





Próbuję jeszcze zrobić zdjęcia, ale niestety nie mam statywu, więc szanse na zrobienie czegoś sensownego mizerne. Nie odmówię sobie jednak pokazania tego, jak pięknie wygląda całość w sztucznym podświetleniu. Da to przynajmniej wyobrażenie, bo nijak nie oddaje tego nastroju, niestety. 


Wracamy do naszego lokum i zjadamy kolację, ser camembert z bagietką, popijamy calvadosem! Zarówno camembert, jak i calvados są jak najbardziej tradycyjnie normandzkie. Dobrze, że cokolwiek do jedzenia kupiłyśmy :) Można powiedzieć - "ładne mi cokolwiek"! 


Cudowny to był dzień, niezapomniany!

czwartek, 18 maja 2017

Niebo impresjonistów

Francja jest krajem w pewnym sensie bliskim memu sercu. Przez wiele lat uczyłam się języka francuskiego i nawet posiadam dyplom nauczyciela tego języka (sic!), choć dzisiaj już bym nie powiedziała, że władam nim biegle i nikogo bym z pewnością go nie nauczyła. Cóż, tak już jest, że jak się nie ćwiczy, nie używa itd, to umiejętność zanika. Niestety to nie jest jak jazda na rowerze. A szkoda. Coś tam jednak pamiętam i jakoś daję radę, o czym miałam okazję przekonać się w ostatnich dniach.

We Francji byłam kilka razy i całkiem sporo jej widziałam, nie byłam jednak nigdy na północy. Moim marzeniem był Mont-Saint-Michel, oglądałam to niezwykłe miejsce na zdjęciach i cichutko myślałam, że może kiedyś. No i nadarzyła się okazja! W styczniu, kiedy wspomniała mi o planowanej podróży moja dobra koleżanka, która lubi krótkie i dłuższe wycieczki, nawet przez myśl mi nie przeszło, że marzenie się zrealizuje. Decyzję podjęłam szybko, skuszona oczywiście tanim lotem. No i frrruuu, poleciałam do krainy impresjonistów!

Tak się akurat złożyło, że dosłownie chwilę wcześniej skończyłam robić sweter, który w sam raz wpisał się w tę podróż :)


Włóczka to Sock Malabrigo w kolorze? no jakim? No właśnie - Immpresionist Sky! Idealnie!
Zrobiłam go z niecałych trzech motków, na drutach 2,75. Wzór V-Aurora Asji Janeczek z bardzo niewielką modyfikacją - trochę mniejszy dekolt, żeby można było nosić bez bluzki pod spodem. Mogłam w sumie zrobić jeszcze mniejszy, żeby nie eksponował aż tak dekoltu. W czasie wycieczki służył mi także, jak widać na załączonych obrazkach, jako szalik, bo było jednak dość ciepło - w końcu mamy maj :)


Zdjęcia są zrobione w miejscowości Etretat, położonej nad kanałem La Manche, na wybrzeżu zwanym Alabastrowym (Cote d'Albatre) - oczywiście od koloru skał. Słynie ono z przepięknych klifów o wysokości ponad 70 metrów. Na zdjęciu poniżej widać, że na górę można wejść, a tuż obok jest też... pole golfowe! Tę klify z pewnością znają wielbiciele impresjonistów :)

Monet-Mer agitée à Etretat-MBA-Lyon.jpg

Tak, tak. To właśnie to piękne miejsce było inspiracją dla Claude'a Monet i nie tylko dla niego. Powyżej jeden z jego wielu obrazów, na których uwiecznił te cuda natury. Fantastycznie było zobaczyć to na własne oczy!

Claude Monet jeszcze pojawi się w kolejnych postach, bo byłam także w innej miejscowości, jak najmocniej z nim związanej. Żeby jednak nie przynudzać, albo stopniować napięcie - jak kto woli :), podzielę podróż, jak zwykle na kilka wątków.

Nie mogę się jednak powstrzymać, żeby jeszcze tutaj, przy poście z Etretat nie pokazać jeszcze kilku zdjęć, na pamiątkę dla mnie, a dla innych, by wzbudzić chęć odwiedzenia tego urokliwego miejsca.

środa, 3 maja 2017

Kupiec wenecki

Bardzo mi miło, że tak ciepło został przyjęty mój niedziewiarski post o Wenecji. Obiecałam, że pokażę też coś bardziej w przewodniej tematyce bloga. Przyciągały mój wzrok oczywiście przepiękne wystawy sklepów Missoniego, bo uwielbiam jego charakterystyczne wzory. Nie miałam odwagi wchodzić do środka ot tak, żeby sobie pooglądać. Następnym razem to jednak zrobię :), bo niby dlaczego nie. Nawiasem mówiąc oglądałam zdjęcia z ostatnich pokazów tej marki i powiem szczerze - męskie cieniowane swetry cudne!


Kiedy tak sobie spacerowałam wąskimi uliczkami, zauważyłam na jednej z wystaw coś, co przykuło mój wzrok i wywołało pewne zakłopotanie...


Jak widać ceny rękodzieła w Wenecji odbiegają od tych u nas. 69 euro to około 280 zł. U nas za taki zamotek raczej nie ma szans takiej kwoty uzyskać. Niestety.
Tuż obok jednak zobaczyłam coś, co wywołało mój uśmiech :) Nie spodziewałam się napotkać takiego sklepu w Wenecji. Jak widać dziewiarki są wszędzie. Włóczek sporo, w tym wiele takich, które musiały dość długo w sklepie leżeć, bo były np. włóczki nieodżałowanej firmy Grignasco. która nie produkuje już od co najmniej 3 czy 4 lat. Sądzę więc, że włóczki nie są jednak towarem bardzo popularnym w tym mieście. 




Oczywiście weszłam do środka, nawiązałam z właścicielką rozmowę, nie była zbyt chętną do rozmowy osobą, choć powiedziałam jej, że prowadzę "taki sam" sklep w Polsce. Ja chyba wykazałabym większe zainteresowanie, gdyby sytuacja była odwrotna. Może to zresztą po prostu bariera językowa. Angielski nie jest moją mocną stroną. Albo miała akurat gorszy dzień, ja też miewam humory :), więc całkowicie rozumiem. Ale generalnie było miło. W sklepie były też gotowe wyroby, niektóre całkiem ładne, ale nie jakieś super oryginalne. Wiadomo, jestem wybredna :) Ceny zarówno wyrobów, jak i włóczek wysokie, trudno się jednak dziwić, bo czynsz w takim miejscu pewnie niski też nie jest. 


Sklep, jak poinformowała mnie właścicielka, wysyła też za granicę, więc możecie zobaczyć, co tam ciekawego mają :) Zauważyłam, że chyba niedawno zmienili stronę internetową, nie jest zbyt czytelna i nie widać cen. Może to i dobrze, bo nie widać, za ile kupiłam ten jeden jedyny moteczek na pamiątkę. Podobno kolory były dobierane do kolekcji Missoniego, to mnie przekonało :)


Mam zamiar połączyć go z inną włóczką, bo 200 metrów to nie za wiele. Chciałam jednak bardzo jaką włóczkę kupić, mimo odstraszającej ceny :) Swoją drogą to chyba nie jestem normalna, mieć pod bokiem codziennie tyle tego, a jeszcze przywozić z wycieczki... Cóż, nałóg :)