Pisałam już w poprzednim poście, że moim marzeniem było Mont Saint Michel, czyli niezwykła wyspa położona 2 km od brzegu, z przepięknym średniowiecznym opactwem i położonym u jego stóp miasteczkiem. Czytałam wcześniej o przypływach i odpływach, które oddzielają tę wyspę od lądu, no i w końcu ujrzałam to cudo na własne oczy! Z daleka jakby wystawało z kompletnie płaskiej ziemi!
Do samej wyspy samochodem turysta dojechać nie może, ale wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane. W końcu to po Paryżu podobno najczęściej odwiedzane miejsce we Francji. Samochód zostawia się na ogromnym parkingu (płatnym, ale po 19 już jest za darmo) i stamtąd dojeżdża specjalnymi autobusami (za darmo), które kursują bardzo często lub idzie się na piechotkę. Po wyjściu wszyscy natychmiast chwytają za aparaty fotograficzne i robią sobie zdjęcia :) Może być selfi!
Po pierwszym zachwycie i obfotografowaniu, możemy w końcu się rozglądnąć i podejść bliżej, by w końcu wejść do tego małego miasteczka u stóp opactwa, o wąziutkich uliczkach, pełnych oczywiście ludzi, których na szczęście o tej porze roku było chyba troszkę mniej, niż się obawiałam. Mniej, nie znaczy mało. Rocznie podobno przewija się tam około 3 mln osób!
Następnie nie ulegając pokusie zaglądania do licznych sklepików z pamiątkami, wspinamy się coraz wyżej po schodach, by wejść na pierwsze tarasy widokowe. A widoki już są piękne, a to dopiero zapowiedź tego, co czeka nas wyżej :)
Kupujemy bilet (9,50 Euro), pobieramy króciutki informator - może być po polsku! i idziemy dalej w górę, w tłumie turystów.
Po przejściu na jeszcze wyższy poziom łapiemy oddech i widzimy, że zbliża się kolejna wycieczka i nie będziemy samotnie kontemplować widoków z góry. Tym razem grupa japońskich turystów, głównie starszych. Myślę sobie, że to dla nich wcale nie takie proste wejść po tych schodach na górę. Swoją drogą, to widziałam też ludzi z małymi dziećmi w wózkach, to kompletnie bez sensu, odradzam. Albo nosidełko, albo nosić po prostu, albo poczekać ze zwiedzaniem, aż dziecko będzie na tyle duże, że wejdzie samo.
Na górze, walcząc z wiatrem, który wcale nie chce współpracować, wykonujemy małą sesję fotograficzną, między innymi robiąc zdjęcia chusty, która specjalnie po to pojechała ze mną do Francji, by zostać zaprezentowana ogółowi :) Bardzo się zresztą przydała!
Na górze, walcząc z wiatrem, który wcale nie chce współpracować, wykonujemy małą sesję fotograficzną, między innymi robiąc zdjęcia chusty, która specjalnie po to pojechała ze mną do Francji, by zostać zaprezentowana ogółowi :) Bardzo się zresztą przydała!
Chustę zrobiłam z dwóch motków Sock Malabrigo w kolorze Aniversario, wykończyłam Cascade Heritage Silk. Robiona całkiem prosto, bez żadnych wzorów, a jedyną jej ozdobą są frędzle. Jak je zrobić pokazywałam na filmiku e-dziewiarki, który można zobaczyć tutaj KLIK. Kolor Aniversario jest, że tak powiem nieprzewidywalny! Rok temu robiłam z tej włóczki sweterek KLIK. Jak widać tamto farbowanie było zupełnie inne, miało w sobie ciemne fiolety i pojawiały się w niej odcienie żółte, a tutaj to zdecydowanie fuksja i fiolety. Co więcej, oba wykorzystane motki były z jednej partii farbowania, ale również różniły się między sobą. Zmieniałam motki co dwa rzędy i powstały paseczki :) Trzeba sobie radzić.
Jeszcze kilka widoków z góry, bo oczu oderwać nie mogłam od tej pozbawionej w tym monecie morza przestrzeni.
Te malutkie kropeczki, które widać na powyższym zdjęciu, to ludzie chodzący po dnie morza. Sporo było takich grupek, brodzących w jakby nie było błocie. Zastanawiałam się, o co z tym spacerowaniem chodzi, czy to jakiś rytuał czy po prostu przyjemność. Może następnym razem i ja spróbuję, żeby się przekonać.
Postanawiamy wrócić jeszcze wieczorem, żeby zobaczyć przypływ oraz wyspę w podświetleniu. Niestety mimo ustalenia wg pokazanej nam w jednej z kawiarni rozpiski godzin pływów, kiedy przyjeżdżamy z powrotem woda już jest i tym razem nikt tu już wokół wyspy nie spaceruje. Mimo wszystko podoba nam się bardzo. Ten przypływ nie jest ogromny, ale jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądał jeden z największych, to polecam filmik z 2015 roku. Pokazany tu przypływ był największy od 18 wówczas lat! KLIK I jeszcze tu cudny filmik KLIK Fantastyczne zjawisko, ale trzeba uważać, bywa niebezpieczne bardzo. Na czym polega zjawisko pływów, ja nie wyjaśnię, bo jako córka geografa i kartografa, nie mam wiedzy ofkors. Ale w internecie znajdzie się mnóstwo informacji dla dociekliwych.
Ludzi w miasteczku jeszcze troszkę się kręci, ale kawiarnie i restauracje zamykają o 20, więc choć nas to dziwi, nie ma mowy o zjedzeniu czegokolwiek. To całkiem zresztą osobny temat, może coś jeszcze o gastronomii napiszę :) Dzień dobiega końca, nawet mewy idą chyba powoli spać :)
Próbuję jeszcze zrobić zdjęcia, ale niestety nie mam statywu, więc szanse na zrobienie czegoś sensownego mizerne. Nie odmówię sobie jednak pokazania tego, jak pięknie wygląda całość w sztucznym podświetleniu. Da to przynajmniej wyobrażenie, bo nijak nie oddaje tego nastroju, niestety.
Wracamy do naszego lokum i zjadamy kolację, ser camembert z bagietką, popijamy calvadosem! Zarówno camembert, jak i calvados są jak najbardziej tradycyjnie normandzkie. Dobrze, że cokolwiek do jedzenia kupiłyśmy :) Można powiedzieć - "ładne mi cokolwiek"!
Cudowny to był dzień, niezapomniany!